środa, 6 grudnia 2017



Dlaczego konie nigdy nie przejmą władzy nad światem.

Jak byłam trochę młodsza i mniej wprasowana problemami w ziemię to lubiłam sobie popatrzeć na gwiazdy. I wyobrażać sobie te wszystkie możliwe cywilizacje i co by było gdyby przylecieli. Jak ich zrozumieć, jak się dogadać, mogą być bardzo różni od nas. A wcale dziwności i braku zrozumienia nie trzeba szukać na innych planetach, pod ręką mam doskonały przykład. Po prawdzie takie głupie przemyślenia skłoniły mnie później do studiowania filozofii, ale o błędach życiowych nie tym razem.

Będzie o koniach. Tak się składa, że mam z nimi stale do czynienia i konie są tak w chuj dziwne… Jak kosmici. Zwierzak, który ma dokładnie wszystkie instynkty na odwrót. Stworzenie uciekające – najbezpieczniej czuje się na otwartej przestrzeni gdzie może uciec w dowolnym kierunku. Wszystko koniowi mówi: „Spierdalaj i nie oglądaj się za siebie, myśleć będziesz potem. Albo.. wcale.”
Urodzenie paranoicy. Według konia WSZYSTKO będzie chciało konia pożreć. I do tego konie rodzą się dojrzałe neurologicznie co oznacza między innymi, że zapamiętują wszystko od urodzenia. Spróbuj sobie wyobrazić, że żyjesz w świecie gdzie WSZYSTKO jest przeciwko tobie, jest groźne a jedyne co możesz zrobić to uciekać. I wszystko pamiętasz, więc jeśli coś jest nie tak to ty to WIESZ. Przykład – koń idzie drogą którą chodził już sto razy. Doskonale wie, jak ta droga wygląda i każda zmiana mówi koniowi, że coś jest tu nie tak jak być powinno i najlepiej jest uciekać. Bo leży jakiś śmieć a nie leżał. Bo ktoś zgubił koszulę w lesie (serio, nie chcę wiedzieć w jakich okolicznościach), bo stoi sarenka tam gdzie nie stała, bo wiatr drzewko złamał, bo jest na drodze potworna, koniożerna kałuża w zupełnie złym miejscu. Każda  z tych rzeczy powoduje jeśli nie ucieczkę to atak lekkiej paniki, albo gwałtowne wmurowanie w ziemię.

Mało tego – konie nie potrafią generalizować. Nie można nauczyć konia, że pewna kategoria przedmiotów jest niegroźna. Dla konia każda parasolka jest inna, jeśli przestanie się bać jednej to nic nie znaczy, może inne parasolki polują na konie? To, że flanelowa koszula z zeszłego tygodnia się na niego nie rzuciła absolutnie nie znaczy, że ta sama koszula leżąca trochę inaczej tego nie zrobi. Przyzwyczaiłeś konia do psiukacza na owady? Spokojnie, zaraz ta buteleczka się skończy, kupisz nową i bal się zacznie od nowa.

Konia nie motywuje jedzenie. Wiem – wszystko co żre da się wytresować, ale konie mają zwyczajnie inne priorytety. Koń nie poluje, trawa przed nim nie ucieka – jedzenie nie jest dla niego jakąś specjalną wartością. Jak się skończy tu, to się pokopytkuje gdzie indziej. Z tego wynika, że koniowi można dać tylko tyle siana ile zeżre, żeby się najadł na trochę. Jest typem przekąskowca, jadłby odrobinkę co godzinę gdyby to tylko od niego zależało. Jak będzie miał więcej to nie zostawi na potem, tylko rozwłóczy, rozdepcze i w resztach nie położy. Nie umie sobie zaplanować posiłków i zostawić na potem. Zdeptane siano to problem konia z przyszłości a one żyją tu i teraz.
Co jest wobec tego dla konia najważniejsze? Możliwość ucieczki. Nie mają żadnego innego pomysłu na życie. Móc uciec. A potem móc bawić się z innym koniem w bycie końmi, coś tam przegryźć i zaruchać. Myśli, że przekupisz konia marchewką? No powodzenia, próbuj dalej.

Konie są dziwne z wielu innych powodów, kilka dla przykładu:
- mogą się zapiaszczyć i umrzeć
- mogą czegoś nie strawić, dostać kolki i umrzeć
- mogą zjeść tyle owsa, że umrą
- nie potrafią rzygać, wcale
- nie ogarniają koncepcji własności
- nie mają palców, kopytkiem słabo się robi cokolwiek poza uciekaniem



Czy konie są wobec tego beznadziejnie głupie? Nie są, są po prostu w chuj inne. Drapieżnik taki jak człowiek tego nie ogarnie.

Głupsze ewolucyjnie to już są tylko delfiny. I żyrafy, następnym razem będzie o żyrafach. Bo same żyrafy nie mają światu nic do powiedzenia.

czwartek, 20 października 2016

PRACA MUSI BYĆ UDRĘKĄ – jak nie jest to się NIE LICZY!


Wychowałam się w przeświadczeniu, że praca to zło konieczne. Pracowali wszyscy i wszyscy szczerze tego nienawidzili. Po osiągnięciu dorosłości i mnie słabość do jedzenia i dachu nad głową popchnęła do robienia rzeczy dziwnych i nikczemnych. Zostałam księgową. Przypadkiem w pierwszej pracy mój szef stwierdził, że mam analityczny umysł i on zrobi ze mnie finansistę! Bóg Jedyny raczy wiedzieć drogą jakich kombinacji do tego doszedł ale położył mi na biurku opasłe tomiszcze pod tytułem „Zakładowy Plan Kont” wraz ze stertą wydruków zwanych „obrotówką” i powiedział – to na jutro bilans poproszę… Byłam młoda – nie musiałam spać codziennie. Rano już wiedziałam co to konto, winien i ma. Pierwszy bilans rozjechał mi się tylko o dwa miliony i na pytanie czemu aktywa się są równe pasywom odpowiedziałam z bezbrzeżnym zdumieniem „a powinny?!”... Ale jakoś to poszło i tak zaczęłam pracować w dziedzinie do której nie mam ani talentu ani predyspozycji. Cyferki mi się zawsze przekręcały, nie widziałam różnicy między 565 i 656 ale o dziwo odnosiłam sukcesy w tej dziedzinie i nawet w pewnym szalonym momencie pracowałam jako audytor i pouczałam ludzi, którzy merytorycznie bili mnie w tej dziedzinie o kilka długości. Grunt to umieć zrobić dobre wrażenie. A jak marudziłam, że jakoś mnie to wszystko nie kręci to słyszałam, że to praca jest i nie ma być fajna tylko gwarantować tłusty przelew na koniec miesiąca! 

niedziela, 9 października 2016



Zgrajmy w biedę. Część 2.

Czwartek: Rano nieśmiertelne naleśniki, tym razem ze zsiadłym mlekiem – bardzo delikatne ale ciężko się je smaży. Na obiad nasza kaczka. Dwie godziny skubania. I ziemniaczki. I jeszcze upiekłam murzynka. Na kolację wczorajszy pasztet z chlebem. Musiałam kupić pieprz, niedobrze, kończą się podstawowe przyprawy. Koszt: 7 punktów.
Piątek: Kanapki z pasztetem i resztka ciasta do kawy. Na obiad konsekwentnie resztki – pierogi z kaczyną. Na kolację nietypowo bo zupa grzybowa na kawałku królika (naszego). Jakoś tak straszliwie zachciało mi się zupy…. Koszt: 3,5 pkt.
Sobota: Rano w miejscowej piekarni nabyłam dwa świeże chleby i worek uschniętych dla królików – 8,8 pkt. Na śniadanie zupa z chlebem, na obiad kapusta z ziemniakami. Bardzo monotonna ta dieta się robi, muszę się dobrać do głębszych pokładów w zamrażarce. No i jeszcze olej rzepakowy – 5 pkt. Całość: 13,8 pkt.


I to zamyka tydzień kosztem 136,3 pkt. Większość z tego to jedzenie dla zwierzaków ale niestety – jak się chce wyjmować z zamrażarki „nasze” kurczaki to nie ma wyjścia. Dlatego bez żadnych wyrzutów sumienia przy wykorzystaniu swojskiego drobiu i jajek koszt bieżący liczę jako zero. Daje nam to oszczędność do przeniesienia na kolejny tydzień w wysokości 13,7 pkt! Niby niedużo ale zawsze!

środa, 5 października 2016



Zagrajmy w biedę. część 1.

Gracz na każdą rundę może rozdysponować 150 punktów. Gracz przegrywa jeśli przed upływem rundy (trwającej tydzień) nie ma czym nakarmić rodziny, zabraknie podstawowych artykułów (papier toaletowy, mydło itp.) lub może przegrać w dowolnym momencie kiedy inni uczestnicy gry (członkowie rodziny) zorientują się, że grają w biedę. Posłanie dziecka na głodniaka do szkoły powoduje natychmiastową dyskwalifikację. Tak samo skutkuje głodzenie zwierząt domowych. Gracz może udawać, że nie ma apetytu lub jest na diecie – o ile jest przekonujący. Gracz po zakończeniu rundy może przenieść zaoszczędzone punkty do dalszej gry. Gracz może dowolnie korzystać z posiadanych zasobów. Z tego powodu z każdą rundą gra staje się trudniejsza – każdy zasób kiedyś się kończy .Generalnie gry nie da się wygrać, można w niej tylko przetrwać jak najdłużej.

Niedziela: wyjadamy co mamy. Rodzina nie wie, że dostała naleśniki na śniadanie bo nie ma nic do chleba. Naleśniki są cudownie tanie, koszt posiłku dla czterech osób: 2,5 punkta. Jajka z kurnika i domowy dżem jabłkowy potaniły całość. Na obiad gotuje się rosołek: nasz kurczak i nasze warzywa, śladowe ilości przypraw, makaron zrobię sama – to znowu tylko koszt mąki. Resztki kurczaka zjedzą koty i pies. Jakieś 3 punkty za całość. Na kolację francuskie tosty – pół chleba  i jajka. Złotówka. Czyli cały dzień za 6,5 punkta!
Poniedziałek: mamy gościa, trzeba się postarać. Na śniadanie grzanki. Chlebek posmarowany oliwą ze słoiczka z suszonymi pomidorami i na patelnię. Proste a zadziwiająco dobre. Z obiadem za to wypas na całego – nasza gąska pieczona 6 godzin, wysmarowana pieprzem, solą, czosnkiem i majerankiem, nadziana jabłkami z za domu. Do tego ziemniaczki (dostałam worek za pomoc przy zbieraniu to będzie teraz festiwal ziemniaka!), zasmażane buraczki i zasmażana kapustka. Buraki i kapusta z naszego pola. Popiliśmy całość cydrem zrobionym w zeszłym roku z jabłek od babci. Na deser babeczki z czekoladą. Obiad był tak przeogromny, że o kolacji nikt nie chciał myśleć. Koszt za cały dzień: 7,5 pkt. Koszty wygenerowały głównie babeczki bo poza jajkami wszystko kupione. No sama nie wierzę, ale już jutro się jedzenie mięska zemści, bo trzeba kupić jedzenie dla drobiu. I po oszczędnościach.
Wtorek: Śniadanko z kapustki i buraczków, na obiad kompletna orgia – z resztki gotowanych ziemniaków knedle z truskawkami (tak, truskawki jeszcze u nas owocują, po przymrozkach słabiej ale jednak!) a z resztki mięsa pierogi. Pierogi cieszą się większym powodzeniem, po odsmażeniu jeszcze lepsze… Koszt całości: 4 pkt. Za to żarcie dla „kurokaczek” zjadło mi całe 70 pkt. Smuteczek.
Środa: Reszta pierogów zniknęła rano. Na obiad ziemniaczki i bigosik – rozmrożony słoiczek z tak zwanych lepszych czasów. Gdyby nie te lepsze czasy to byłoby strasznie… Kolacja – udka z kurczaka z cebulką i grzankami. Nastawiłam zakwas na chleb – będzie dobry za tydzień. I upiekłam z porozmnażanych zupowych resztek pasztet. Teraz sobie stygnie, będziemy testować jutro. Koszt tego dnia: 4 pkt.

Cdn….

sobota, 1 października 2016

Kura to zwierzę doskonałe. Znosi jajka i można ją zjeść. Sama zeżre prawie wszystko i w hodowli jest mało absorbująca. I nie musisz jej lubić. Jak przyjechały do nas pierwsze kurczaczki to były takie małe, słodkie i bezbronne. Puchate kuleczki robiące „twi twi twi”. Zastanawiałam się jak to będzie wydać na którąś wyrok i czy w ogóle będę do tego zdolna, słodziaki moje kochane! A potem kurczaczki podrosły i pokazały mroczną stronę swojej natury. Bo to były Zielononóżki Kuropatwiane, prymitywna rasa ze skłonnością do kanibalizmu. Wystarczyło, że któraś się skaleczyła, straciła gdzieś pióra tak, że widać było skórę a już reszta stada rozdziobywała ją żywcem. Zwłaszcza celowały w wyjadaniu wnętrzności dobierając się do nich od strony za przeproszeniem dupy. Cuda robiliśmy, czerwone światło, dieta, obniżenie temperatury a te ciągle robiły akcję „na obiad kurczak”. Straciłam z kurami wieź empatyczną - nie są za piękne, jakieś pazury, dziób, głupie jak but i robią sobie nawzajem straszne rzeczy.

Poza nioskami miewamy drób „na mięso” – brojlery, kaczki, indyki i gęsi. Kupuje się takiego jednodniowego pisklaka w klujni – pierwsze w życiu jedzenie i picie dostaje u nas i dlatego mamy stuprocentową pewność jak są żywione. Mieszka sobie to towarzystwo pod taką specjalną grzejącą lampą przez trzy tygodnie a potem na wybieg. Nasz drób biega luzem, skubie sobie trawkę, je ziarenka, kąpie się w piasku i wyleguje na słoneczku. Staramy się żeby miał w miarę szczęśliwe i bezstresowe życie. No i to życie jest trzy razy dłuższe niż na przemysłowej fermie gdzie idą pod nóż w wieku ośmiu tygodni. Nasze rosną dużo wolniej. Pierwszego roku kupiliśmy takie podchowane brojlery trzytygodniowe – wielkie, spasione kule prawie bez piór i z trudem robiące kilka kroków. Naprawdę nie wiem co im robią i czym karmią ale nikt mi nie wytłumaczy, że to normalne. Nasze ten rozmiar osiągają w wieku dziewięciu tygodni i cały czas biegają na wyścigi i łapią muchy w locie. 

Czy to się opłaca? Jeśli porównamy koszt wyhodowania kilograma naszego kurczaka z ceną kurczaka w sklepie odpowiedź brzmi – absolutnie NIE. W miejscowym sklepie kurczaki bywają w promocji po cztery pięćdziesiąt za kilogram. Dokładnie liczyłam koszty naszej hodowli i cena cztery pięćdziesiąt za kilogram nie pokrywa nawet połowy kosztów. Nasz sposób hodowli jest może nie do końca ekonomiczny ale wierzymy, że jakość życia zwierzaka ma znaczenie dla końcowego efektu. A efekt jest hmmm…. pyszny. Nie da się tego mięsa porównać ze sklepową pianą o posmaku kurczaka. Tylko trzeba brać poprawkę przy przepisach, bo nasz kurczak potrzebuje dwa razy dłuższego czasu gotowania czy pieczenia. 

Miałam jeszcze pomysł na biznes z kurczakami ale mąż twierdzi, że to nie przejdzie, że tylko będą z tego problemy…. Odwiedzający nas przyjaciel pokazał mi, że są takie strony gdzie można założyć sobie kanał i pokazywać sobie zupełnie co się chce a ludzie za to płacą. Wiadomo, że większość z tych kanałów to porno i konwencja jest taka, że jak panienka uzbiera konkretną kwotę to zdejmuje stanik, jak więcej to więcej zdejmuje a jak ktoś naprawdę rozpruje worek z kapustą to może sobie na prywatnym kanale obejrzeć coś ostrzejszego tylko i wyłącznie dla niego. Na żywo. Seks i golizna – rozumiem, ale tam były kanały na których babka kompletnie ubrana i brzydka jak noc czyta książkę. Albo podlewa kwiatki. Albo robi słodkie minki – tylko minki i nic więcej. I ktoś o dziwo to ogląda i jeszcze płaci. Nie tyle co za cycki ale zawsze! To jakby zainstalować kamerkę u kurczaków i tak: kurczakom namalować numerki, organizujemy kurczakom zabawy po uzbieraniu konkretnej kwoty. Jak kurczaki zrealizują kolejny cel finansowy dostają premię w postaci białego sera. A jak ktoś bardzo chce to na „priva” egzekucja na żywo. Proszę licytować numerki. Dobry pomysł?...


PS: No sensacyjny post mi wyszedł, czego tu nie ma – życie, śmierć, sex, jedzenie… Mieć co chcieć!


Postanowiłam z biedy zrobić sport. Jestem w takim punkcie, że trochę nie mam innego pomysłu jak to przetrwać. Na utrzymanie czteroosobowej rodziny mam 600 złotych na miesiąc.

A teraz bilans otwarcia:

O nas.
Parę lat temu rzuciliśmy pracę w korpo i uciekliśmy z Wielkiego Miasta. Zbudowaliśmy dom na kawałku ziemi otrzymanym od rodziny, założyliśmy własną firmę. Zachłystywaliśmy się ekologią i zdrową żywnością, nauczyliśmy się jeździć konno, kupiliśmy kury. Potem przyszedł kryzys i zagryzł firmę a urząd skarbowy do dziś baluje na jej ścierwie. Ale to historia na osobną opowieść – krótko mówiąc – nie wyszło.

Plusy dodatnie.
Mamy duży i nowy dom w którym raczej nic się szybko nie rozpadnie. Przed kominkiem nawet gruz lepiej smakuje. Wykańczając dom poszliśmy na wiele bolesnych kompromisów z marzeniami i dzięki temu nie mamy żadnych kredytów. Chwała Bogu za ten przejaw rozsądku. Posiadamy jakiś zwierzyniec dostarczający nam rozrywki i pożywienia – makabrycznie to brzmi ale zwierzęta w ramach tego ćwiczenia trzeba traktować jako zasób. Zasobem jest również czas. Niesamowicie jest móc się wyspać i samemu decydować jak spędzimy dzień. Po latach zasuwania po kilkanaście godzin na etacie jest to dla nas źródłem nieustającej radości. Dodatkowo po przeprowadzce na wieś mało chorujemy i zniknęła moja astma. Nawet po kolana w jesiennym błocie mruczymy pod nosem: i tak lepiej niż w biurze…

Plusy ujemne.
Nasz dom na tysiąc metrów sześciennych które trzeba ogrzać. Zmorą jest dymiący i niezwykle żarłoczny piec. Ma też rynny które trzeba czyścić i szambo które trzeba wywieźć. Nasze zwierzątka nic tylko by żarły a żarcie trzeba po części kupić. Efektem tego żarcia są duże ilości końcowego produktu przewodu pokarmowego, który to produkt trzeba jakoś przeszuflować i zutylizować. Nic fajnego. Mieszkając na wsi człowiek odkrywa kolejny żywioł – błoto. Każdej jesieni nasze podwórko zamienia się w bagno wysychające w okolicy kwietnia. Po kwietniu staje się piaszczystą pustynią. Nawet jeśli do jesieni urośnie jakaś trawa to sobie spokojnie do wiosny wygnije. Generalnie mikroklimat popada w skrajności – jak jednego roku wszystko wyschnie to drugiego dla odmiany utonie. Latem upały nie pozwalające spać po nocach a zimą minus trzydzieści. Nie bardzo możemy dom zostawić bez nas, bo mieszkamy z moją chorą mamą, która nie może zostać sama.


Ludzie miewają gorzej i żyją, prawda? My też żyjemy i cieszymy się tym co mamy. Tylko gotówki nie ma. Dlatego z biedy (mam nadzieję chwilowej) trzeba zrobić sport. Happy Hunger Games!